Polecam - Piotr Fronczewski, czyli kilka słów o blurbach

Każdy z nas przed kupieniem książki przegląda jej okładkę, czyta opis, pierwsze zdanie, sprawdza biogram autora po to, by zweryfikować lub ostatecznie upewnić się, że jest daną pozycją zainteresowany, że dobrowolnie  - świadomy praw i obowiązków -  chce zabrać tę książkę do domu i spędzać z nią czas dopóki epilog ich nie rozłączy.
Weryfikując czytamy też blurby.
Jednak czym są te jednolinijkowe czasem dwuzdaniowe teksty, które wpadają nam w oko. Według definicji Jakuba Ćwieka to tzw. polecajki, co nie odbiega od właściwej definicji tego zjawiska, która określa je  jako:

 Rekomendacja lub krótkie streszczenie utworu, umieszczane najczęściej na tylnej stronie okładki i/lub obwoluty książki lub płyty DVD. Blurb zawsze przedstawia utwór w sposób pozytywny lub nawet entuzjastyczny, gdyż z założenia ma charakter marketingowy, a nie krytycznoliteracki.
Blurb to zachęta do przeczytania książki podpisana przez osobę, z której gustem potencjalny czytelnik się liczy – znawcę tematu, pisarza, krytyka, celebrytę.
Przynajmniej tak definiuje to zjawisko Wikipedia. 
Ale już na starcie wypadało by się z nią nie zgodzić. 
Krótkie streszczenie utworu? Tym jest opis przeglądanej przez nas pozycji na jej tylnej okładce, ale blurb nigdy tym opisem nie był i raczej nie będzie. Przynajmniej ja, nigdy nie spotkałem się z nim w tak rozbudowanej formie. Zwykle to zdanie, dwa ekstremalnie słowo, które ma rozwiać w nas wszelkie wątpliwości. 
Ot, chwyt marketingowy.
I zwykle się na niego łapiemy, choć według niektórych czytelnik dopiero wtedy czyta blurba, gdy już jest przekonany, że kupi książkę, a czytanie tej krótkiej notki, to wyłącznie formalność.
Na prawdę?
Wielokrotnie potrafiłem przeglądać książki z czystej ciekawości i czytać na nich wszystkie opisy i polecajki, co nie spowodowało tego, że finalnie dany tom wylądował na mojej półce, raczej wracał na regał w księgarni. Choć wiadomo, że gdy widzimy, iż jakąś pozycję poleca nasz ulubiony autor - Stephen King, Lee Child, Tess Gerritsen czy ktokolwiek iny, to zakładamy, że książka może być w podobnym klimacie do tego, co czytamy zwykle w powieściach naszego ukochanego autora.
Zatem kupujemy. 
Jednak czy rzeczywiście opis w stylu - straszna, prawdziwa groza, nie mogłem zasnąć - jest czymś, co mówi nam cokolwiek o tej książce. 
Raczej nie.
Odnosząc się do tekstu Janusza A. Urbanowicza z Magazynu Kultury Popularnej Esensja, jeśli dostajemy do ręki katalog o kotach i w blurbie/opisie mamy podane informacje, że poznamy w tej książce fantastyczne koty, to nie wiemy nic, poza tym, co już pokazane na okładce czy zawarte w tytule. 
A przecież nie o to chodzi.
Ale to my i odbiór czytelnika. Jak wygląda samo pisanie blurbów? Kto je pisze? Czy przeczytał książkę? Dostał za to wynagrodzenie?
Według Jakuba Ćwieka wygląda to bardzo różnie, choć raczej nabiera coraz bardziej negatywny odcień.
Fakt, że autor dostałby wynagrodzenie za wykonaną pracę lub takie jest mu proponowane (wspomniany Ćwiek  odwołuje się do własnych doświadczeń, gdzie za wykonie takiej pracy miałby otrzymać 2 tys. złotych) nie jest niczym złym. Kto z nas nie podjąłby się takiego wyzwania, żeby przeczytać książkę napisać o niej zdanie czy dwa i dzięki temu zasilić swoje konto bankowe.
Wymarzona praca.
Problem pojawia się jedynie wtedy, gdy dostajemy wyłącznie opis książki i propozycję kogoś z wydawnictwa, że streści nam fabułę, a my na bazie tych informacji napiszemy blurba.
I tu zaczyna się problem. 
Ponieważ samo napisanie rekomendacji, nawet bez poznania treści, jest wykonalne, to trudnością może być dla autora, to, że ktoś może zadać mu o to pytanie. W końcu pisarz rekomenduje pisarza, zatem ma też swoje spotkania promocyjne, jakieś wywiady itp. sprawy, gdzie może paść pytanie, co takiego spodobało mu się w książce autora X czy Y, że zdecydował się ją polecić. Poza ogólnikami, raczej nie dostaniemy ciekawszych informacji.
Innym zagadnieniem są  agencje wydawnicze, które szukają głośnych nazwisk na literackim rynku, które w konkretnym regionie świata polecą nowego autora.  Tylko czy polecający pisarz faktycznie przeczyta książkę czy oprze się jedynie na streszczeniu i co ważniejsze, czy w ogóle zna język, w którym pierwotnie została napisana książka? 
Przecież nie każdy musi władać kilkunastoma językami, a tłumaczenie jednego egzemplarza tylko na potrzeby notki jest chyba zbyt czasochłonnym procesem, by faktycznie się nim zajmować.
Także czytając blurby miejmy na uwadze, że nie zawsze muszą być one miarodajnym punktem w naszej ocenie książki. Chyba lepiej nadal opierać się na opisie, okładce, pierwszym zdaniu, własnym przeczuciu. Choć przecież nie wszyscy pisarze podchodzą do opinii po macoszemu.


Definicja blurba: https://pl.wikipedia.org/wiki/Blurb  



      

Komentarze

  1. Ja nie sugeruję się blurbami. Odkąd kilka razy z rzędu kompletnie zawiodłam się na nich, są one tylko elementem okładki. Czasem irytującym, bo psują estetykę

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam dokładnie tak samo. Owszem zauważam blurby, ale dla mnie są, no są. Nie stanowią żadnego odnośnika czy argumentu do tego, czy finalnie kupię daną książkę. O tym decyduje opis i pierwsze zdanie/zdania i moje do nich odczucia.

      Usuń
  2. Moim zdaniem takie opisy niewiele dają. Ponieważ nie czytam super nowości to sugeruje się bardziej opiniami z LC lub recenzjami na wybranych blogach. Blurby są tak dobierane, żeby były pozytywne przecież.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jasne, że blurby są wyłącznie pozytywne ponieważ taki był ich zamysł i finalnie taka jest ich rola. Ale nie wnoszą, również dla mnie, czynnika przekonującego do tego, by kupić daną książkę lub nie. W tej kwestii tradycyjnie opis, pierwsze zdanie, jakaś recenzja i decyzja. Jednak są pewnie i takie osoby, które odbierają blurby jako opiniotwórcze i przez nie decydują, a przynajmniej pewnie z takiego założenia wychodzą spece od reklamy w wydawnictwach.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty